29 stycznia 2016

"Łowca snów" Stephen King

tytuł oryginału: The Dreamcatcher
tłumaczenie: Arkadiusz Nakoniecznik
data wydania: 2011 (pierwsze polskie wydanie: 2001)
data wydania oryginału: 2001
liczba stron: 608












        Początek Łowcy snów wywoływał u mnie ambiwalentne uczucia- z jednej strony był obrzydliwy i ciężko było
o tym czytać, z drugiej wywoływał jakiś niepokój, dreszczyk emocji, czyli powinnam stwierdzić, że był dobry. Obrzydliwie dobry.

        Generalnie fabuła obraca się wokół inwazji obcych. W samym środku tej inwazji znajduje się czterech przyjaciół, którzy od kiedy byli nastolatkami spędzają jeden weekend w ciągu sezonu polowań w chacie w środku lasu należącej do jednego z nich.
W zasadzie niewiele więcej musicie wiedzieć, bo cała reszta odarłaby książkę z otoczki tajemnicy i nie mielibyście frajdy z czytania tych wszystkich retrospekcji. Dlatego NIE CZYTAJCIE OPISU. Nie mogę uwierzyć, że to kolejny opis zdradzający całą fabułę książki na jaki natknęłam się w ostatnim czasie, tego na szczęście nie przeczytałam przed lekturą.

        Paradoksalnie jedna z nielicznych książek Kinga, a może jedyna, która wywołała u mnie coś na kształt strachu nie podobała mi się! Początek był dobry, naprawdę dobry, w zasadzie sama inwazja obcych, jej przebieg
i przedstawienie kosmitów- to wszystko było bardzo ciekawe i takie inne! Ale gdzieś w połowie akcja straciła rozpęd i szczerze mówiąc mało mnie interesowała, może dlatego, że wiadomo było jak książka się skończy. Kosmici owszem byli ciekawi, jednak ja skończyłam Łowcę snów bardziej z przymusu (bo jeśli się da to kończę każdą książkę), myślałam sobie: no niech to się wreszcie skończy... Nie było to oczywiście spowodowane tym, że książka była tragiczna i nie mogłam wytrzymać do końca- po prostu mnie znudziła.
Dodatkowo nie podobał mi się wątek łowcy snów, jakby King miał fajny tytuł i czuł przymus wciśnięcia go na siłę
w fabułę książki. Być może przez swoje znudzenie i pobieżne czytanie już samej końcówki nie zrozumiałam o co dokładnie chodziło z tym łowcą. King na końcu pisze, że jego żonie tytuł pierwotny się nie podobał i niejako wymusiła na nim zmianę. Może dopisywał ten cały wątek na szybko...?

        Podczas czytania miałam takie przemyślenia- ile jest dziś Kinga w Kingu?
Czy to on pisze coraz gorzej? O ile się dobrze orientuję wydaje średnio jedną książkę rocznie, to mi pachnie niedopracowaniem i rzemiosłem niż procesem twórczym, w wyniku którego powstaje świetna lektura. A może to ja zaczynam czytać "lepsze" książki i dostrzegam niedociągnięcia i banały w powieściach autora, który zalicza się do grona moich ulubionych?
Podczas czytania natknęłam się na zakładkę, którą zostawiła w niej moja siostra... Ona nie dotrwała do końca.

         Zdecydowanie nie poleciłabym Łowcy snów na początek przygody z twórczością Kinga. Czy poleciłabym fanom? Myślę, że mimo wszystko tak, być może kogoś innego nie zacznie nudzić.

18 stycznia 2016

"Dzienniki gwiazdowe" Stanisław Lem

data wydania: 1994
liczba stron I tomu: 368
liczba stron II tomu: 326

opis:
Żaden z Lemowych cykli nie powstawał tak długo! Pierwsze odcinki "Dzienników gwiazdowych" datują się na początek lat pięćdziesiątych, ostatni - "Pożytek ze smoka" powstał w roku 1983, a więc dzieli je trzydzieści lat, podczas których na świecie "wszystko się zmienia", jeden tylko Ijon Tichy pozostał taki, jaki był. Nic nie wiemy o jego życiu rodzinnym; jeśli do domu (na Ziemię) wpada, to tylko po to, aby za chwilę znowu gdzieś polecieć, jeśli ma jakąś biografię, to tylko w kawałeczkach - takich, które się nadadzą jako materiał do anegdoty. Podróżując z Tichym porzucamy grozę, jaką budzić może obcość Wszechświata: kosmiczny wędrowiec wszędzie jest bowiem zadomowiony, nic nie narusza na dłużej jego pewności siebie, a niezmożony praktycyzm, jaki ujawnia w każdej sytuacji, pokonuje wszelkie przeszkody.  




        Pierwszy tom Dzienników gwiazdowych niezbyt przypadł mi do gustu. Wzięłam go, bodajże w czasie sesji, jako coś lekkiego do poczytania, a okazało się, że opowiadania Lema są dla mnie ciężkie i ledwie przez nie przebrnęłam. W takim razie nie tykałam tomu drugiego. Czekał aż rok na to, żebym w końcu się zmusiła, aby po niego sięgnąć. Dlatego też do tej pory nie napisałam o tomie pierwszym.

        Druga część Dzienników zatytułowana Ze wspomnień Ijona Tichego jest, w moim odczuciu, zupełnie inna. Zmieniła się forma- to już nie są podróże Ijona Tichego, a opisy spotkanych ludzi, wydarzenia podczas kongresu futurologicznego, list o faunie i florze pewnej planety... Trochę inna tematyka, napisane moim zdaniem bardziej lekko.
I nic dziwnego, że dostrzegam różnice pomiędzy tomami- Dzienniki gwiazdowe były pisane przez ponad 30 lat! (od początku lat pięćdziesiątych do 1983) Jak pisze Jerzy Jarzębski w posłowiu: "dzieli je trzydzieści lat, podczas których na świecie 'wszystko się zmieniło'".

        Podczas czytania pierwszego tomu jako pierwsza przyszła refleksja: czy autor faktycznie napisał science-fiction, czy chciał tylko sprytnie ukryć prawdziwe treści, a cała ta otoczka to po prostu ściema?
Lem nieszczególnie dużo uwagi poświęcił Ziemi Ijona, mamy tylko kilka "nowinek", jak np. roboty, powszechna turystyka kosmiczna itd. Za wizje przyszłości bierze się na przykład dopiero przy Kongresie futurologicznym.
Dlaczego pisałam o ściemie? A dlatego, że jak pisze Jarzębski: "Lem napisał swe Dzienniki z niebywałą zręcznością. Trzeba było ostatecznie zmylić cenzora (...) i napisać coś, co dałoby się odczytywać na dwa sposoby". Wydaje mi się, że przy Podróżach Ijona Tichego autor faktycznie przekazywał ukryte treści i wyśmiewał komunizm (oczywiście nie w każdym opowiadaniu), a Ze wspomnień Ijona Tichego to już nieco inna bajka.
Być może właśnie dlatego tom II bardziej mi się spodobał. W pierwszym tomie są pewne echa czasów w jakich przyszło żyć autorowi, może właśnie dlatego tak mnie znużyły relacje z podróży Ijona- czułam, że autor nawiązuje do komunizmu i że może nie łapię wszystkiego co chciał przekazać, trochę mnie ta świadomość męczyła.

        W drugim tomie Dzienników gwiazdowych mamy stawiane przed oczami różne wizje przyszłości
i obserwacje na temat rozwijającej się cywilizacji, ale szczególnie niepokojące jest opowiadanie Kongres futurologiczny, a zwłaszcza jego ostatnia część. Ta halucynacja Ijona jakoś szczególnie na mnie podziałała, niemal wywoływała ciarki na plecach. Wizja ta skojarzyła mi się trochę z Incepcją Nolana.
Poza tym opowiadaniem, żadne inne jakoś szczególnie na mnie nie podziałało, choć były one ciekawe i dobrze się je czytało. Co się Lemowi udało, nie udało się wielu autorom przed nim- nie nudził mnie, nie miałam wrażenia, że sam nie wie co chce przekazać czy że dane opowiadanie jest jakieś niepełne, a to są powody, dla których zazwyczaj omijam opowiadania szerokim łukiem.

         Jeśli ktoś nie zna Lema, tak jak ja do tej pory, myślę że może spokojnie zacząć od Dzienników gwiazdowych. Uważam, że oba tomy można traktować niezależnie i jeśli czujecie, że macie ochotę najpierw zapoznać się
z częścią drugą to zupełnie nic się nie stanie. Jego dzieło to taka słodko gorzka mieszanka, jest dużo absurdów
i powody do śmiania się, jednak w pewnym momencie możemy nagle przestać się śmiać i zastanowić się głębiej nad czytanymi słowami.
Polecam! Dobrze się czyta, a poza tym wstyd nie znać takiego klasyka.

11 stycznia 2016

"Na południe od granicy, na zachód od słońca" Haruki Murakami

tytuł oryginału: 国境の南、太陽の西 / Kokkyō no minami, taiyō no nishi
tłumaczenie: Aldona Możdżyńska
data wydania: 2014
data wydania oryginału: 1992
liczba stron: 232

opis:
Hajime i Shimamoto przyjaźnili się w dzieciństwie. Shimamoto, kiedy była mała, zachorowała na polio i od tego czasu miała sparaliżowaną jedną nogę. Hajime był jedynakiem, trochę rozpuszczonym i egoistycznym. Można powiedzieć, że byli zakochaną parą: po szkole godzinami słuchali razem płyt, rozmawiali i trzymali się za ręce. Potem ich drogi się rozeszły. Hajime jest już dorosły. Ma żonę, dwójkę dzieci, prowadzi bar jazzowy. Powodzi mu się nieźle i ogólnie można go określić jako „odnoszącego sukcesy mężczyznę w średnim wieku”. I wtedy w jego życiu, po dwudziestu pięciu latach ponownie zjawia się Shimamoto. Nie widzieli się od czasu, gdy mieli dwanaście lat. Już nie jest kaleką – miała operację i jej noga jest zupełnie sprawna. Hajime patrzy na nią zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy słuchali razem muzyki. Teraz naprawdę dostrzega w niej kobietę. A Shimamoto najwyraźniej skrywa przed nim jakąś mroczną tajemnicę. Jest jednak przez to bardziej pociągająca. Hajime musi przemyśleć od nowa całe swoje życie i zastanowić się, czy warto ryzykować utratę pracy, dzieci, kobiety, z którą ożenił się może z miłości ale na pewno bez namiętności – by odnowić związek z pierwszą, prawdziwą
ukochaną.


Kolejna powieść, przed której opisem przestrzegam, moim zdaniem zdradza zbyt dużo.

       Prozę Murakamiego pokochałam po Norwegian Wood, wcześniej czytałam tylko opowiadania, które nie spodobały mi się, natomiast jego powieść wywarła na mnie duże wrażenie. Na południe od granicy, na zachód od słońca nie spodobało mi się aż tak, ale nie mogę powiedzieć bym się rozczarowała.
     
       Przede wszystkim przyjemnie się czytało, przyjemnie i szybko. W prozie Murakamiego jest to coś, taki specyficzny klimat, że ma się ochotę przebywać w jego świecie. Gdyby napisał to Europejczyk to nie byłoby to samo, pewnie by mi się nie spodobało. I nie jest aż tak ważne o czym jest książka, po prostu lubisz spijać słowa z jej kart. Myślę, że miłośnicy Murakamiego wiedzą o co chodzi, innym ciężko wytłumaczyć ten fenomen. I w zasadzie nic szczególnego nie mam do powiedzenia o tej Na południe od granicy, bo w książkach Murakamiego widzisz przede wszystkim ludzi i ich postępowanie, cała reszta nie ma większego znaczenia.

Poniższy akapit zawiera nieco spoilerów, ale jeśli przeczytaliście opis... to już nieważne ;)
       Powieść ta jest z pewnością jedną z tych, o których nie zapomina się zaraz po odłożeniu na półkę. Skłania ona do refleksji i rozmyślania nad jej treścią. A jest nad czym rozmyślać. Mężczyzna z poukładanym życiem, z rodziną, który mówi, że kocha swoją żonę, ale rzuciłby wszystko dla miłości z dziecięcych lat. Czy to możliwe, żeby kochał małżonkę, ale z Shimamoto łączyło go coś więcej? Czy miłość do Yukiko jest słabsza niż ta do Shimamoto? Czy może sam siebie okłamuje?
Jak widzicie wiele pytań tworzy się w głowie po lekturze.
I jak wiemy na zachód od słońca jest Shimamoto, wiemy co tam jest, ale autor pozostawia bez odpowiedzi co jest na południe od granicy, gdzie znajduje się Hajime.

       Na południe od granicy, na zachód od słońca to taka powieść refleksyjna, nie wyjdzie ci szybko z głowy. A więc zostawiam was z tym tekstem, a sama jeszcze podumam...



Cytaty z książki już niedługo na instagramie ;)

04 stycznia 2016

"Sezon burz" Andrzej Sapkowski

data wydania: 2013
liczba stron: 404

opis:
Oto nowy Sapkowski i nowy wiedźmin. Mistrz polskiej fantastyki znowu zaskakuje. „Sezon burz” nie opowiada bowiem o młodzieńczych latach białowłosego zabójcy potworów ani o jego losach po śmierci/nieśmierci kończącej ostatni tom sagi.
„Nigdy nie mów nigdy!” W powieści pojawiają się osoby doskonale czytelnikom znane, jak wierny druh Geralta – bard i poeta Jaskier – oraz jego ukochana, zwodnicza czarodziejka Yennefer, ale na scenę wkraczają też dosłownie i w przenośni postaci z zupełnie innych bajek. Ludzie, nieludzie i magiczną sztuką wyhodowane bestie. Opowieść zaczyna się wedle reguł gatunku: od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Wiedźmin stacza morderczą walkę z drapieżnikiem, który żyje tylko po to, żeby zabijać, wdaje się w bójkę z rosłymi, niezbyt sympatycznymi strażniczkami miejskimi, staje przed sądem, traci swe słynne miecze i przeżywa burzliwy romans z rudowłosą pięknością, zwaną Koral. A w tle toczą się królewskie i czarodziejskie intrygi. Pobrzmiewają pioruny i szaleją burze. I tak przez 404 strony porywającej lektury.




       Do czytania Sezonu burz  podeszłam z wielką ekscytacją, którą mogłabym przyrównać do radości dziecka przymierzającego się do odpakowania prezentów w Boże Narodzenie. Uwielbiam całą Sagę o wiedźminie, uwielbiam opowiadania, powieści, wszystko! Kiedy tylko przygotowałam się psychicznie (Przecież to coś o Geralcie czego jeszcze nie czytałam! Chciałam przeczytać i nie chciałam jednocześnie.) na ponowne spotkanie z wiedźminem delikatnie otworzyłam książkę gotowa na przygodę...

       Sezon burz jest jak jedno z opowiadań o wiedźminie, tylko jakby rozrosło się do rozmiarów powieści, skupia
w sobie pewien burzliwy okres z życia bohatera (a który taki nie był?). Zupełnie nie mam "żalu" ani nie będę wytykać Sapkowskiemu, że "odcina kupony" od Sagi i napisał tę książkę tylko dla kasy. Na pewno znalazł się taki, który coś takiego powiedział, ale nawet gdyby tak było- mnie to bardzo cieszy! Uwielbiam całą Sagę, czytałam ją już dwa razy, zawsze miło mi będzie do niej wrócić, a coś nowego do poczytania o Geralcie sprawiło mi wielką przyjemność.

       Wierzcie mi z przyjemnością wróciłam do świata wiedźmina, tego bardziej kawalerskiego, "łobuzerskiego" gdzie autor nie uderza we wzniosłe tony, a przygoda goni przygodę, Geralt nieodmiennie ratuje się z każdej opresji (żaden spoiler ;) ) i oczywiście w najlepszym momencie pojawia się jego (niemal) nieodłączny kompan- Jaskier.

        A co ma wspólnego Sezon burz z całą Sagą? Cóż powiedziałabym, że to taka klamra spinająca całość i o ile Sapkowski nie dopisze już do niej żadnych książek to będzie ładny efekt. Historia z Sezonu zawiera wydarzenia sprzed bodajże pierwszego opowiadania, zawiera też w jakiś sposób co nieco z Pani Jeziora- spotykamy tu Nimue. Epilog jest dość osobliwy, ale jest w nim takie trochę mrugnięcie okiem do czytelnika, takie pocieszenie. Nie będę zdradzać żadnych szczegółów, zacytuję tylko jedno zdanie:
Opowieść trwa, historia nie kończy się nigdy.
A nawet jeśli się skończy... Zawsze można przeczytać wszystko jeszcze raz!

       Jeśli lubicie opowiadania o wiedźminie, ale Sezonu jeszcze nie czytaliście ze względu na różne obawy-
-najwyższy czas to zmienić!

03 stycznia 2016

"Serena" Ron Rash i "Serena" Susanne Bier

tytuł oryginału: Serena
tłumaczenie: Jan Kabat
data wydania: 2015
data wydania oryginału: 2008
liczba stron: 435












       To kolejna książka, którą czytałam w ostatnim czasie i której opis zdradza dużo (wszystko!) z fabuły. Wyobraźcie sobie, że pamiętałam opis mgliście, więc kiedy zostało mi zaledwie 100 stron i zerknęłam na niego z ciekawości to i tak zostałam niemile zaskoczona! Ostatnio było tak z Nędznikami, ale o ile w tym przypadku jeszcze jakoś da się to przeboleć, tak w przypadku Sereny ciężko to odżałować. Także jeżeli przeczytaliście opis i was zaciekawił oznaczcie ją jako książkę do przeczytania i na razie o niej zapomnijcie.
       Z powodu tego niefortunnego opisu sama spróbuję przybliżyć fabułę książki nie zdradzając za dużo, nakreślam jedynie ogólną sytuację.
Głównych bohaterów książki Rona Rasha, Pembertona i Serenę, poznajemy kiedy przybywają do należącego do nich obozu drwali. Przybywają świeżo po ślubie, szaleńczo w sobie zakochani. Serena to kobieta niezwykła, która budzi respekt w pracownikach. Między małżonkami staje jednak młoda dziewczyna z wioski, Rachel Harmon, której Pemberton kilka miesięcy wcześniej zrobił dziecko.
       Serena wydała mi się książką pozbawioną emocji, nie wywoływała też emocji u mnie. Była w zasadzie pozbawiona opisu przeżyć bohaterów, a wydarzenia jakie mają miejsce moim zdaniem wymagały opisania tego co bohaterowie czują. Choć mogłoby to mieć jakieś uzasadnienie, ponieważ narrator jest trzecioosobowy, więc nie jest tak, że "wnikamy" w osobowość postaci, jesteśmy raczej chłodnym obserwatorem. Toteż można powiedzieć, że czytelnik ma zastanawiać się co też dane postacie teraz czują, mnie się taki zabieg nie spodobał.
A może to bardziej kwestia sztucznych relacji między bohaterami? Jedynie więź między Sereną a Pembertonem ma jakiś kształt, jest intensywna. Momentami również dialogi wydawały mi się bardzo nierzeczywiste.
       Generalnie książka Rona Rasha nie zachwyciła mnie niczym ani nawet szczególnie nie zaskoczyła. Choć muszę przyznać, że momentami budziła zdziwienie, ale prowadziło to tylko do stwierdzenia: ale "zryta" książka. Nie jest też jednak tak, że nie dało się jej czytać czy mam jej coś szczególnie do zarzucenia, dlatego nie chciałabym, aby ktoś odebrał ten tekst jako krytykę Sereny. Po prostu nie zaskoczyło, nie było żadnej chemii. 
Aczkolwiek jest jedna mocna strona tej książki, a mianowicie tytułowa bohaterka. Jest to jedna z najmocniejszych, najbardziej wyrazistych postaci kobiecych z jakimi się w literaturze spotkałam. Ona na dłużej pozostanie mi w pamięci.


Czas trwania: 1 godz. 49 min.
Premiera świat: październik 2014
Premiera Polska: luty 2015


       Ekranizacja książki to jedna z najgorszych ekranizacji jakie widziałam. Nie potrafię się zdystansować i ocenić filmu samego w sobie, ponieważ w pamięci mam niezwykłą kobietę z książki, a w filmie jej postać tak bardzo zmieniono, niestety na gorsze, że pozostaje jedynie niesmak.
       Nie dość, że zmieniono postać Sereny to jeszcze poprzeinaczali fabułę, zostawiając jedynie konstrukcję historii stworzonej przez Rasha, zupełnie jakby ktoś opowiedział reżyserce książkę, a ona zapamiętała, że było coś o Brazylii, coś tam ze wspólnikiem, no i było polowanie na dzikiego kota (Naprawdę nie ma różnicy pomiędzy pumą a panterą...? Naprawdę trzeba było zmienić nawet taki nieistotny szczegół?).
       Jennifer Lawrence... nie wiem co jej się stało. Po pierwsze zdecydowanie nie pasuje jej blond (co już jest kwestią mocno subiektywną i to tak swoją drogą), po drugie w Igrzyskach śmierci była dość urocza i dziewczęca, natomiast tutaj wygląda po prostu tak jakby... się roztyła... Bardzo dziwnie wyglądała na twarzy w porównaniu do jej wyglądu jako Katniss.
       W zasadzie grze aktorskiej nie mam nic do zarzucenia, nikt mnie jakoś nie denerwował, nie odstawał, nie było też zachwytów. Jednak nawet gdyby aktorzy zagrali wybitnie- sknocona historia nadal pozostaje sknoconą historią.


01 stycznia 2016

2015

W tym roku wypisałam sobie pewne postanowienia, których będę starała się trzymać. To raczej wytyczne niż postanowienia noworoczne.
Po pierwsze co najmniej pół godziny z książką dziennie. Niestety. ale bywa, że nie poświęcam literaturze tego minimum...
Chciałabym także przeczytać te 30 książek, tak jak w roku 2015. Dlaczego nie więcej? Ponieważ mam nadzieję, że kierunek moich studiów stanie się także moją pasją, której poświęcę swój czas wolny, a nie tylko na zakuwanie do kolokwiów czy egzaminów (obudziła się na trzecim roku...), dlatego wiem, że zakładanie, że przeczytam więcej jest nierealne. I tak miałam trudność z przeczytaniem trzydziestu książek w zeszłym roku.
A poza tym stawiam w tym roku na gatunek. Chciałabym w tym roku przeczytać wiele książek z fantastyki, to mój czytelniczy cel na 2016. Tak bardzo mi tego brakuje!

A 2015? Ten rok, jeśli chodzi o literaturę, chyba niczym szczególnym o czym można wspomnieć się nie odznaczał. Pisałam chyba nieco więcej niż w 2014, niestety nie przeczytałam więcej.
Za to jeśli chodzi o sprawy około książkowe to założyłam profil na instagramie, co było dobrą decyzją. Sprawia mi to trochę frajdy :)
Zdążyłam zamieścić tam aż 100 zdjęć, dużo z nich to cytaty z obecnie czytanych książek, zrezygnowałam z zamieszczania ich na blogu.


A teraz trochę łatwiej- kilka obrazków ;)

Oto 9 najlepszych zdjęć z insta...
Według "lajkujących" (kolejność od największej liczby polubień):

I według mnie (kolejność przypadkowa):

A teraz czytelniczy rok 2015 na mapie :)

Oraz najlepsze książki, które przeczytałam (w tym roku dość skromna ilość):

Na koniec dorzucam jeszcze moje filmowe i serialowe odkrycia roku 2015:




Życzę wam wszystkiego dobrego, samej radości (radość to moje hasło na 2016!) i fantastycznych książek w tym roku! :)