26 czerwca 2016

Weekend z Jane Austen. Niedziela: Opactwo Northanger

tytuł oryginału: Northanger Abbey
tłumaczenie: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
data wydania: 2015

data wydania oryginału: 1817 (wydanie pośmiertne)
liczba stron: 240
opis:
"Napisana z finezją i humorem parodia popularnych na przełomie XVIII i XIX stulecia powieści gotyckich.
Młoda i przemiła, choć trochę naiwna panna Katarzyna Morland jest zafascynowana powieściami gotyckimi. Gdy poznaje nowych przyjaciół i zostaje przez nich zaproszona do starego opactwa Northanger, ma nadzieję, że uda jej się odkryć jakąś niewyjaśnioną od lat tajemnicę i przeżyć przygodę. Znajduje jednak coś zupełnie innego. Coś, o czym skrycie marzyła…
"






        Moje drugie spotkanie z Jane Austen było o wiele bardziej udane niż poprzednie. Zaczęłam od światowej klasyki romansu i chyba najbardziej znanej powieści- Dumy i uprzedzenia. Niestety nie spodobała mi się. Natomiast
o Opactwie wcześniej nawet nie słyszałam.

        Podejrzewam, że fabuła książek Austen jest bardzo podobna- czyli mamy młodą damę, która zakochuje się
w jakimś mężczyźnie. Nie będę tworzyć własnego opisu, bo trochę to bezcelowe, poza tym nie chciałabym zdradzić żadnych istotnych szczegółów, co nie byłoby takie trudne, ponieważ książka ta liczy niewiele ponad 200 stron.
Warto jednak wspomnieć, że nasza młoda dama, czyli Katarzyna, jest osobą roztrzepaną, naiwną i o czystym sercu i szczerych intencjach. Na dodatek jest to pełnokrwisty mol książkowy, który nie boi się, że zostanie źle osądzona przez to, że czyta tylko powieści.

        Myślę, że na pozytywny odbiór Opactwa miało wpływ zasłyszane stwierdzenie, że książki Austen to przede wszystkim humor. Jedno krótkie stwierdzenie, ale dało mi do myślenia. Wymyśliłam w końcu, że nie ma sensu oczekiwać tego czego oczekiwałam przed lekturą Dumy i uprzedzenia- czyli ochów, achów, wielkiej literatury
i czegoś niesamowitego. Powiedziałam więc sobie wrzuć na luz, i zamiast nadziei na niesamowite doznania literackie nastawiłam się na lekką książkę, romans, oderwanie od rzeczywistości.
Uważam, że z takim właśnie nastawieniem powinniście sięgać po książki Austen, o ile jeszcze żadnej nie czytaliście.

        I jak to się sprawdziło? Znakomicie! Okazało się, że bardzo wciągnęłam się w fabułę i nawet przeżywałam spore emocje- denerwowałam się na niektórych, cieszyłam z główną bohaterką, czułam ogromne zaciekawienie Northanger i bawiły mnie żarty Henry'ego (no, może tylko czasem).
Pomijam już nawet fakt, iż jest to parodia powieści gotyckich, co jest ważną informacją i powinniście to wiedzieć zanim przystąpicie do lektury.
Tak właśnie można wyglądać podczas lektury "Opactwa" :)
Przypuszcza się, iż Opactwo Northanger to książka napisana bardziej "dla rozrywki rodziny, do czytania przy kominku", jednak była to pierwsza książka Austen przygotowana do druku. Niestety nie doszło to do skutku i została wydana dopiero po śmierci autorki.

        Forma powieści jest dość nietypowa- autorka nazywa Katarzynę "naszą heroiną", zwraca się bezpośrednio do czytelnika, a kończy powieść w taki sposób, abyśmy odnieśli wrażenie, iż czytamy opis losów jej przyjaciół.
Tym razem na szczęście nie przeszkadzał mi język, widać wtedy miałam jakiś gorszy czas i zdecydowanie nie powinnam była sięgać po tak starą książkę. A do sposobu prowadzenia dialogów jakoś się już przyzwyczaiłam.
Bohaterowie tej książki to dość barwny korowód, nie będę za wiele zdradzać, abyście mieli tę przyjemność sami odkrywać jakimi osobami się okazują. Napiszę tylko, że główna bohaterka, czyli Katarzyna, jest dość naiwną młodą osobą, momentami może denerwować! Ale są momenty, że jest po prostu urocza. Taka kreacja wynika z faktu iż Opactwo jest parodią. A wybranek jej serca okazuje się mniej bezbarwną postacią niż w większości romansów, jest inteligentny, dowcipny i zadziorny. To chyba pierwszy książkowy amant, na którym mogłabym się zdecydować na dłużej "zawiesić oko" :)

Źródło: wikipedia.
        Sam wątek miłości dwojga ludzi także nie jest typowy, tak naprawdę miłość głównej bohaterki jest trochę na dalszym planie, a jej opis, który serwuje nam Austen jest dość nietypowy. Autorka bowiem pozwala sobie na osądzenie go, a jej osąd bynajmniej nie brzmi on tak cukierkowo jak można się spodziewać po takiej powieści.

        Opactwo Northanger to lekka książka, przy której łatwo się zrelaksujecie. Polecam ją, ale pamiętajcie z jakim nastawieniem :)


reżyseria: Jon Jones
czas trwania: 1 godz. 30 min.
premiera świat: 2007





        Również ekranizacja bardziej mi się podobała od Dumy i uprzedzenia. Przede wszystkim wynika to z tego, iż bardziej przypadła mi do gustu historia
z powieści.
        Dodatkowo moim zdaniem aktorzy o wiele lepiej się spisali. Felicity Jones (główna bohaterka, Katarzyna) jest śliczna i zagrała całkiem dobrze, jedyne co mi przeszkadzało to to, że ciągle rozdziawiała usta, ta mina była irytująca. Chyba inspirowała się grą Katharine Schlesinger z ekranizacji z roku 1986, to nie był dobry pomysł. John Feild (główny bohater, Henryk) był doprawdy uroczy, Liam Cunningham, jego filmowy ojciec, odegrał swoją rolę ponurego
i przerażającego generała. A William Beck sprawdził się w roli podstępnego i nieco wężowego (nie mogę znaleźć innego określenia! dodatkowo stale kojarzył mi się z serialowym Theonem Greyjoyem) rywala, który czyha tylko na bogatą (potencjalną) małżonkę.
        Całość była przyjemna dla oka i ucha- całkiem ładne widoki i nieźle dobrana muzyka.
Fabuła została naprawdę dobrze przedstawiona, zredukowano niewiele wątków, a nawet coś dodano. Film jest bowiem przetykany wstawkami z marzeń i snów Katarzyny. Nie do końca mi się to spodobało, ale przeżyłam ;) Nie było to oryginalne, ponieważ Jon Jones zwyczajnie powielił pomysł Gilesa Fostera, reżysera adaptacji z roku 1986. Na ten film jedynie zerknęłam, w zasadzie go sobie przewinęłam. Nie spodobała mi się gra Schlesinger, pozostali aktorzy też mnie jakoś zniechęcili, do tego wyglądali dość zabawnie. Nie wiem, która ekranizacja jest pod względem strojów i fryzur bliższa prawdy, ale zdecydowanie milsza dla oka jest ta z 2007 roku.
        Raczej poleciłabym tym, którzy czytali książkę, ale myślę, że i bez tego możecie czerpać przyjemność
z seansu, trzeba tylko lubić takie historie.


25 czerwca 2016

Weekend z Jane Austen. Sobota: Duma i uprzedzenie

 tytuł oryginału: Pride and Prejudice
tłumaczenie: Anna Przedpełska-Trzeciakowska
data wydania: 2015
data wydania oryginału: 1813
liczba stron: 368 
opis:
Rzecz dzieje się na angielskiej prowincji na przełomie XVIII i XIX wieku. Niezbyt zamożni państwo Bennetowie mają nie lada kłopot – nadeszła pora, by wydać za mąż ich pięć dorosłych córek. Sęk w tym, że niełatwo jest znaleźć odpowiedniego męża na prowincji. Pojawia się jednak iskierka nadziei, bo oto posiadłość po sąsiedzku postanawia dzierżawić pewien młody człowiek, przystojny i bogaty... 







Mała uwaga: ten tekst napisałam po przeczytaniu książki (a było to pod koniec marca), nie pojawił się od razu na blogu z uwagi na to, że planowałam obejrzeć więcej ekranizacji, a nawet serial. Niestety nie wyszło.

        Pisząc o tej książce muszę wspomnieć, że nie trafiła na najlepszy dla siebie czas. Okazało się, że nie bardzo mam ochotę na romans. Generalnie raczej rzadko miewam ochotę, bo nie przepadam za tym gatunkiem, już prędzej obejrzę komedię romatyczną. Ale to szeroko pojęta klasyka, więc wiedziałam, że kiedyś wreszcie musiał nadejść ten dzień, w którym po nią sięgnę.

        Nie będę pisać szerzej o czym jest Duma i uprzedzenie, nie widzę takiej potrzeby. Zresztą gdybym zdradziła więcej z fabuły to w zasadzie nie byłoby sensu, abyście po nią sięgali. Książka Jane Austen nie zachwyciła mnie ani trochę, momentami śmieszyła, więc jako takiej rozrywki dostarczyła, ale w zasadzie przeczytałam ją, bo przeczytałam, bez większych emocji. To takie czytadło, tylko że nie czytało mi się jej tak lekko jak zazwyczaj w takich przypadkach. Niestety, ale język bywał dla mnie jako współczesnego czytelnika nieco toporny. Czasem też nie wiedziałam czy do końca rozumiem co dana postać ma na myśli, ale też zapewne była to wina tego, że czasem wypowiedzi były zawoalowane.

        Nie podobał mi się sposób prowadzenia dialogów, to że czasem bywały nagle urywane i tylko streszczone. Trochę mnie to momentami denerwowało, bo sprawiało, że lektura była dość monotonna, co jest zapewne ironią, bo przypuszczam, że zabieg ten miał właśnie przyśpieszyć akcję i nie zanudzać czytelnika oczywistościami (mnie i tak nudziły momentami inne rozmowy, także...). Jakoś nie pasowało mi takie streszczanie wypowiedzi, jakbym nie mogła przez to lepiej poznać bohaterów. Choć ten fragment na zdjęciu powyżej jeszcze nie jest najgorszym przykład, bywały takie momenty, które bardziej mnie denerwowały, bo byłam ciekawa jak by coś takiego powiedziała dana postać, albo co dokładnie by powiedziała.
Rodzina Bennetów – ilustracja do "Dumy i uprzedzenia". Źródło: wikipedia
        Także przedstawienie postaci pobocznych było zrealizowane dość niefortunnie. Liczyli się tylko główni bohaterowie, o reszcie autorka nie miała za wiele do powiedzenia, albo zbywała je zdawkowym zdaniem, albo
w ogóle nie poświęcała im miejsca, co najwyżej zajęła się ich ubiorem czy zachowaniem w danej chwili. Tak jak poniżej- większość pobocznych postaci nie odznaczała się w ogóle niczym...
Również irytowało mnie pisanie hrabstwo X, pułkownik X, miasteczko X. Nie rozumiem czemu to miało służyć. Austen inspirowała się prawdziwymi wydarzeniami i nie mogła niektórych nazw zdradzić czy zabrakło jej fantazji?

        Jeszcze taka mała dygresja. Myślę, że niektórzy pomijają to w jakiej epoce Duma i uprzedzenie została napisana i w jakich czasach rozgrywa się akcja. Widać to na przykład przy krytyce pana Darcy'ego. Ludzie lubią wyśmiewać literackie wzorce kobiet, ale nie wezmą pod uwagę pewnych okoliczności. Tutaj zanim się coś napisze naprawdę należy wziąć pod uwagę tło historyczne. 

        Generalnie nie jest to książka, którą będę gorąco polecała, nie spodobał mi się styl Austen, Duma i uprzedzenie nie porwała mnie jakoś szczególnie, choć nie powiem, że całość była mi zupełnie obojętna. Momentami byłam ciekawa co wydarzy się dalej, niestety były też takie fragmenty, które mnie znudziły. Mimo, że ja jako tako nie polecam, to myślę, że warto wziąć ją pod uwagę, właśnie z uwagi na status klasyki, chociażby dlatego, że warto wiedzieć o czym mówią inni.
Drzeworyt z 1815 roku. Źródło: wikipedia


Czas trwania: 2 godz. 7 min.
Premiera świat: 25 lipca 2005
Premiera Polska: 13 stycznia 2006





        Film jest dość wierną ekranizacją książki i jako taki nawet mi się spodobał. Wszystko zostało dobrze oddane na dużym ekranie. Niestety jakoś, albo może przez to, że to taka wierna ekranizacja, nie spodobał mi się, nie porwał mnie. Niewiele mogę o nim napisać, bo to taka lekka historyjka, do obejrzenia tylko raz.
        Jeśli chodzi o aktorów to żadne z głównych bohaterów mi się nie spodobało. Keira Knightley zagrała... dziwnie. Te jej uśmiechy i chichy były tylko powodem do szyderczych parsknięć, zwłaszcza, że śmiała się też
w mało zrozumiałych momentach (a przynajmniej dla mnie). Matthew Macfadyen zagrał tak jakby naprawdę bolał nad tym, że musi w czymś takim wystąpić, aby zdobyć pieniądze...
Wiem, że ostro! Ale takie były moje wrażenia po seansie :)

23 czerwca 2016

"Cień gejszy" Anna Klejzerowicz

data wydania: 2011
liczba stron: 252
opis:
"Miłość, sztuka, pieniądze i śmierć splatają się w fascynującą fabułę powieści Anny Klejzerowicz.Spokojne życie znanego gdańskiego dziennikarza – Emila Żądło – zostaje zakłócone: okazuje się, że ktoś podszywa się pod niego na licznych forach internetowych. Zostawiane komentarze dotyczą zagadkowych japońskich drzeworytów. Zaintrygowany sprawą Żądło rozpoczyna prywatne śledztwo.

Choć akcja powieści rozgrywa się w dzisiejszym Gdańsku, czuć w niej niewątpliwie powiew Dalekiego Wschodu. Jaki związek z morderstwami popełnianymi w polskim mieście ma historia drzeworytów? Dziennikarz, w towarzystwie swojej ukochanej Marty, próbuje rozwiązać tajemnicę, której korzenie sięgają Japonii początków XX wieku. Oboje odkrywają przy tym piękną, ale burzliwą historię miłosną, której echo wciąż pobrzmiewa, mimo upływu lat…

„Cień gejszy” w fascynujący sposób wiedzie nas przez historię i współczesność, odkrywając sekrety miłości i sztuki. Powieść trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, przez co zainteresuje zarówno miłośników kryminałów, jak i romantycznych historii.
"

        Anna Klejzerowicz to pisarka pochodząca z Gdańska, tam też toczy się akcja jej powieści. Cień gejszy to drugi tom cyklu o Emilu Żądło, dziennikarzu z tegoż miasta. Jak na razie cykl liczy sobie 3 książki, a w tym roku wydana zostanie kolejna.

Ta okładka Cienia gejszy bardzo mi się podoba, jednak ta która pasuje do cyklu też jest bardzo ładna, najładniejsza ze wszystkich.

        W Gdańsku dochodzi do morderstwa wykładowcy. Następnie umiera jego kochanek, który tuż przed śmiercią stara się nawiązać kontakt z naszym bohaterem- Emilem. W jakiś sposób z obecnymi wydarzeniami powiązane są japońskie drzeworyty pochodzące z 1905 roku. Nikt nie wie dlaczego mordercom tak na nich zależy, wydają się takie niepozorne...

        Wątek kryminalny sam w sobie może nie jest zbyt wyrafinowany, nie jest jakoś szczególnie poprowadzony, ale autorka utrzymała praktycznie przez cały czas moje zainteresowanie. Historia drzeworytów zawładnęła moim umysłem. Ponadto zawiera w sobie ziarno prawdy, co bardzo sobie cenię. Anna Klejzerowicz na końcu książki pokrótce odmalowała rys historyczny, dzięki czemu wiemy co jest fikcją, a co wydarzyło się naprawdę.
 

        Bohaterowie są dość płascy i ciężko ich poznać czy polubić. Z początku myślałam, że to dlatego iż czytam książkę ze środka cyklu. Jednak doszłam do wniosku, iż to głównie przez to, że akcja była opisywana jedynie kiedy "śledztwo" ruszyło do przodu, nie mieliśmy jako tako wglądu w ich życie prywatne. Dodatkowo byli jakby opisywani
z rezerwą. Autorka skupiła się praktycznie tylko na akcji i wyglądzie postaci, mało jest scen z życia prywatnego.

        Myślę, że warto ją przeczytać, zwłaszcza że to krótka książka, którą bardzo szybko się pochłania. Doskonały przerywnik pomiędzy bardziej wymagającymi lekturami. Ciekawa historia maskuje wspominane niedoskonałości. Ogólnie jest to prosta książka z nutką "egzotyki" i tajemnicy, które dodają jej smaku. Na pewno będę dobrze wspominać jej lekturę i ciekawa jestem pozostałych części cyklu.

20 czerwca 2016

"Próba kwiatów" Jay Lake

tytuł oryginału: Trial of Flowers
tłumaczenie: Robert Waliś
data wydania: 2011
data wydania oryginału: 2006
liczba stron: 488
opis:
""Próba Kwiatów”, powieść napisana przez Jaya Lake’a, zdobywcę nagrody imienia Johna W. Campbella, umożliwia nam zwiedzanie Nieprzemijającego Miasta, w którym nocami strach mieszkańców wzbudzają dawno uśpieni bogowie, a armie najeźdźców ścigają się z nadciągającymi śniegami, by rozpocząć oblężenie murów. Tajemny mistrz Nieprzemijającego Miasta, a zarazem następca opustoszałego tronu, znika z zamkniętej komnaty, gdy miejska polityka obiera śmiercionośny kurs w obliczu starań o odbudowanie dawnego imperium.
Miejskie karły, zniekształcone za sprawą dzieciństwa spędzanego w ciasnych skrzyniach, są zaniepokojone. Bidżaz Karzeł, przywódca frakcji Zaszytych, zmaga się z prześladowaniami. Jason Zarządca, przyjaciel i uczeń zaginionego mistrza, stara się utrzymać równowagę pod nieobecność swojego przewodnika. Imago z Lockwood walczy o przywrócenie stanowiska Burmistrza, usiłując zawrócić Nieprzemijające Miasto z drogi wiodącej ku zniszczeniu.
Ta trójka musi wznieść się poza dzielące ich różnice, by zażegnać niebezpieczeństwo grożące Miastu. Oto dekadencka miejska fantastyka utrzymana w klimacie „Dworca Perdido”, „Miasta szaleńców i świętych” oraz „Akwaforty”. „Próba Kwiatów” pokazuje, dlaczego Jaya Lake’a uznaje się za jeden z największych talentów w dziedzinie literatury fantastycznej.
"


        Jay Lake to amerykański pisarz science fiction, jego Próba kwiatów jest pierwszą częścią niedokończonej trylogii City Imperishable. Niestety zmarł zanim ją zakończył, napisał jeszcze drugą część, Madness of Flowers, jednak nie została ona wydana w Polsce. Ciekawi czy chciałabym po nią sięgnąć?
W migoczącym świetle lampy (...) zobaczył, że ściany pomieszczenia tworzy mozaika elementów architektonicznych, zupełnie jakby jakiś demon połknął miasto, po czym zwymiotował nim pod ziemią.
        Nieprzemijające Miasto. Miasto, którego architektura nie zachwyca- jest to zapewne najbrzydsze miasto
w historii literatury. Miasto, w którym powinien rządzić Imperator, tymczasem pod jego nieobecność władzę sprawują dwie organizacje, przynajmniej oficjalnie...  Nieprzemijające Miasto jest Domem, jest głęboko zakorzenione
w sercach jego mieszkańców, mimo wszystkich jego wad. To dom ludzi i karłów. To siedlisko stu siedemdziesięciu ośmiu bogów. To Miasto, o którym nie zapomnicie.
Brama Mydlana była architektonicznym potworkiem. Imago kiedyś dowiedział się, że stanowiła część pierwotnych fortyfikacji Nieprzemijającego Miasta, starszych od niego samego. (...)
Jakikolwiek był jej początek (...) Brama Mydlana rozrastała się w kolejnych wiekach historii Miasta.
(...) Prawdziwą chlubą- bądź przekleństwem, w zależności od gustu- Bramy Mydlanej była wielopoziomowa budowla, która wznosiła się ponad krętymi ścianami osłonowymi fortecy. Po wielu wiekach rozbudowy górne poziomy, podtrzymywane przez wsporniki, niepokojąco wystawały poza mury. Stanowiły mieszankę pomysłów inżynieryjnych kolejnych pokoleń. 
(...) Przystrojono ją rokokową architekturą, która stanowiła torturę dla oczu. Być może kiedyś mury
i wieże spełniały funkcje obronne, jednak już dawno przykryły je niezliczone architektoniczne straszydła.
        O Próbie kwiatów też nie sposób zapomnieć. Jest to brudna, brudna książka, brutalna. Nie obchodzi się dobrze nawet z jednym z głównych bohaterów, który jest ciągle poniewierany, praktycznie od początku.
Bohaterów mamy trzech: Jasona zarządcę, Imago z Lockwood oraz Bidżaza karła. Ich zadaniem jest uratować Nieprzemijające Miasto przed noumenalnymi (widmowymi, demonicznymi) istotami, a także przed wrogą armią mającą lada moment pojawić się przed murami.

        Jay Lake miał bardzo dobry pomysł na książkę. Podobał mi się także świat przez niego wykreowany. Oto mamy Miasto i brutalną rzeczywistość- ani w nim, ani w życiu Imago, Jasona i Bidżaza nie jest kolorowo, nastały bowiem trudne czasy. Sama idea książki (uwaga spoilery) opiera się na tym, że Nieprzemijającym Miastem mają zawładnąć Starzy Bogowie, ktoś ich przyzywa odprawiając rytuały, a sami mieszkańcy dają im siłę poprzez... karnawały i różne tym podobne uroczystości. (koniec spoilerów)
Jednak autor nie kupił mnie zupełnie. Pomysł był dobry, ale wykonanie mnie nie urzekło. To samo z bohaterami. Nie przejmowałam się ich losem ani przez chwilę, zarówno oni, jak i akcja niezbyt mnie zajmowali. W zasadzie męczyłam tę książkę... Ostatnie strony przeczytałam tak na niby... To co miało wywoływać niepokój i zaciekawienie
z mojej perspektywy było komiczne.

        Co jest nie tak z Próbą kwiatów? W zasadzie sama nie wiem. Przede wszystkim po prostu nie zaskoczyło. Lake mnie nie zainteresował, sposób prowadzenia akcji mnie nie porwał, nie potrafiłam się na niej za bardzo skoncentrować, nie potrafiłabym jej docenić, gdybym nie starała się być obiektywna. Również styl pisania mi przeszkadzał, momentami nie za bardzo rozumiałam bohaterów. Postacie, a przynajmniej te trzy główne, bo reszta jest pominięta, też jakoś nie dawały się lubić, miałam do nich zupełnie obojętny stosunek. Miałam też wrażenie jakby autor chciał zmieścić bardzo dużo wydarzeń, więc nie przejmował się szczegółami, jak np. wątki czy postacie poboczne. Próba kwiatów nie stroni od opisów miasta czy przemyśleń, jednak akcja jest dość mocno skoncentrowana na tych (niemal) pięciuset stronach. Choć postacie są wykreowane dość dobrze, i jak wspominałam są zamieszczone ich przemyślenia, to raczej są to kalkulacje dotyczące obecnych wydarzeń. Nie brakuje wspomnień, które dodają im nieco smaczku jednak to jest w jakiś sposób niepełne, tak naprawdę trochę tego za mało, aby poznać bohaterów. Brakło emocji zarówno podczas czytania, jak i w książce.

        Podejrzewam, że nie tylko ja tak źle zareagowałam na Próbę, bowiem druga część nie została jeszcze wydana (i raczej nie zostanie, bo od premiery minęło już 5 lat). Choć być może nie miało na to wpływu to jak została przyjęta w Polsce. Zdecydowanie nie mam zamiaru czytać kontynuacji, a książki oczywiście nie polecam.

        Dodatkowo okładka to jak dla mnie taki potworek i to w negatywnym sensie. Jak się patrzy na miniaturkę w Internecie lub spojrzy na nią pobieżnie to ok, jest dziwna, ale ma jakiś klimat, jednak po przyjrzeniu się to po prostu okładkowy koszmar.
 Nasuwały mi się też czasem skojarzenia z... Pieśnią Lodu i Ognia Martina... Wiem, że to może się wydawać śmieszne, ale jak się widzi hasła: mała rada, ostry tron (czy jakoś tak), potwory nadchodzące zimą i kilka innych (jak na przykład zupełnie niepotrzebna wzmianka o kazirodztwie)... I mam jedno pytanie: po co to? Rzeczy, które można by nazwać inaczej i skojarzeń by nie było. Aczkolwiek może to wina tłumaczenia, a faktycznie ta zima była potrzebna. Jednak całość złożyła się w dosyć dziwny obraz.

19 czerwca 2016

"Ulica Nadbrzeżna", "Cudowny czwartek" John Steinbeck i "Ulica Nadbrzeżna" David S. Ward


tytuł oryginału: Cannery Row, Sweet Thursday
tłumaczenie: Krzysztof Obłucki, Adam Kaska
data wydania: 2012

data wydania oryginału (Ulica Nadbrzeżna): 1945
data wydania oryginału (Cudowny czwartek): 1954

liczba stron: 584
opis:
"Ulica Nadbrzeżna położona w ubogiej dzielnicy portowego miasta Monterey jest domem „dziwek, alfonsów, szulerów”, ale wystarczy spojrzeć z innej perspektywy, by uznać, że to „święte, aniołowie, męczennicy i błogosławieni”. Wśród nich żyją Henry, malarz zbierający kawałki drewna, by zbudować łódź, Lee Chong – właściciel niewielkiego sklepu, w którym jest wszystko, i Doktor z laboratorium biologicznego, doglądający chorych i leczący nieszczęśliwe dusze.
To zaledwie kilka budynków, ale ludzie i historie, które skrywa ulica, emanują miłością, ciepłem, zrozumieniem i przywracają wiarę w proste wartości.
„Cudowny Czwartek” opisuje losy tych samych i nowych mieszkańców dzielnicy tuż po drugiej wojnie światowej."





        John Steinbeck to jeden z najsłynniejszych amerykańskich pisarzy, laureat literackiej Nagrody Nobla "za „realistyczny i poetycki dar, połączony z subtelnym humorem i ostrym widzeniem spraw społecznych”"1 i Pulitzera. Od pierwszego spotkania zachwycił mnie swoją najsłynniejszą powieścią Na wschód od Edenu. Moje późniejsze spotkania z jego twórczością nie były już tak udane. Książki chociaż dobre (no może poza jedną) nie były już takim strzałem w dziesiątkę.
2
        Ulica Nadbrzeżna oraz Cudowny czwartek są zaliczane do tzw. trylogii o Monterey, pierwsza to Tortilla Flat (opisywana przeze mnie dwa razy). Tematyka jest zbliżona, książki są bardzo do siebie podobne. Steinbeck znów opisuje życie "ludzi marginesu", znowu czytamy o wesołej gromadce pijaków, ale nie tylko. Śledzimy także losy między innymi mieszkańców (a raczej mieszkanek) burdelu oraz pewnego Doktora, który tak naprawdę doktorem nie jest.

        Te dwie powieści Steinbecka są lekkie i szybko się je czyta. Znalazłam w nich mniej aluzji niż w Tortilla Flat,
a więcej komedii. Są to opowiastki, które jednocześnie bawią i zawierają w sobie trochę prawdy o życiu i ludziach, czasem gorzkiej.
Ja sama czytałam je w kolejności powstania (Tortilla Flat->Ulica Nabrzeżna->Cudowny czwartek), ale można pominąć Tortilla Flat. Natomiast nie zalecam czytania najpierw Cudownego czwartku, ponieważ to kontynuacja Ulicy.
Nie mogła już tego dłużej wytrzymać. Jak zrobiłem coś dobrego, zawsze się jakoś popsuło. Jak dałem jej prezent, zawsze było z tym coś nie w porządku. Miała tylko przykrości przeze mnie. Nie mogła tego dłużej wytrzymać. To samo było wszędzie, póki nie zostałem błaznem. Nie potrafię nic innego robić, tylko być błaznem. Żeby ludzie się śmieli.
        Steinbeck pisze o ludziach, którym niewiele do szczęścia potrzeba. Którzy są tacy jak my. Są dość ubodzy, często nieudolni, mają wiele wad, przez innych są określani jako margines społeczeństwa, biedota. Ale czy oni się tym przejmują? Są szczęśliwi z tym co mają. Żyją blisko natury.
2
Fakt, to jest sielanka. Dość nierealna. Ale... Czasem człowiek potrzebuje takiej książki.

        Ulicę Nadbrzeżną czytało mi się średnio. Początkowo mi się podobało, ale wkrótce mnie znużyła (lekka książka, a jednak znużyła...). Natomiast Cudowny czwartek zdecydowanie bardziej mi się spodobał, bardzo polubiłam postać Doktora, a że ta część traktuje głównie o nim, całość przeczytałam z zaciekawieniem. Ta książka jest chyba największym czytadłem z całej trylogii o Monterey i jest najzabawniejsza z nich wszystkich. W zasadzie cała fabuła opiera się na perypetiach miłosnych i swataniu. Doktor choć jest najbardziej "zamożnym" i poważanym człowiekiem, choć z pozoru ma wszystko i prowadzi wygodne życie, odczuwa jakąś pustkę, czegoś mu brak. Ten problem może dotyczyć wielu z nas, dlatego nietrudno się z nim utożsamić.

        Piszę o tych utworach dość lekceważąco, mimo że, jak to u Steinbecka, pewne przesłanie oczywiście jest
w nich zawarte. Dodatkowo klimat jaki wyczarował zasługuje na wzmiankę. Momentami czułam jakbym sama mieszkała w nadmorskiej miejscowości, jakbym sama przechadzała się po plaży. To ja słyszałam gwar ulicy Nadbrzeżnej i czułam zapach sosnowego lasu.
2

        Czy polecam? W zasadzie tak, nawet jeżeli któraś z tych książek (bo nie musicie przecież czytać od razu tego wydania) nie do końca się spodoba to czyta się je na tyle lekko, że nie sposób żałować zmarnowanego czasu. Nie jest to najambitniejsza lektura, nie oczekujcie zachwytów, możecie co najwyżej oczekiwać lekkiej książki na dobrym poziomie. To bardzo dobry wybór jeśli chodzi o lektury na wakacje.


Pisałam o tym przy okazji innego zbioru książek, ale się powtórzę- BŁĘDY! To jest książka z największą  ilością błędów jaką kiedykolwiek czytałam. Wydanie piękne, ale coś tu nie gra...


1. źródło cytatu: https://pl.wikipedia.org/wiki/John_Steinbeck
2. kryptoreklama Instagrama ^^


Czas trwania: 2 godz.
Premiera świat: 12 lutego 1982



        Zaczynam od rzeczy oczywiście najważniejszej :) Ten film to dość wierna ekranizacja książek. Czerpie głównie z fabuły Cudownego czwartku. Oczywiście wiele wątków pomija i skupia się głównie na owym miłosnym. Bardzo spodobał mi się wątek dodany, czyli ten z jasnowidzem, urozmaicił fabułę w subtelny sposób, fani Steinbecka powinni jedynie być zadowoleni, że filmowcy ich czymś zaskoczyli!

        Film ma specyficzny klimat, wszystko jest utrzymane w dość zabawnym tonie. Nie wiem czy spodobał by mi się gdybym nie czytała książek, zapewne mniej.

        Niemniej historia jest dość dobrze przedstawiona, film raczej bawi i odpręża niż zmusza do refleksji. Wątek Suzy jest przedstawiony bardziej dosadnie, możliwe, że z powodu innych czasów w jakich był nakręcony.


        Bardzo spodobała mi się gra Debry Winger, nie dość, że była prześliczna to jeszcze zagrała Suzy właśnie tak jak trzeba- z pazurem. Oddała jej charakterek znakomicie. Jakoś nieszczególnie zapadła mi w pamięci kreacja Nicka Nolte'a, raczej został przyćmiony przez Winger.

        Niekoniecznie poleciłabym Ulicę Nadbrzeżną komuś kto nie czytał książek. Chociaż... może warto spróbować :)